Co wiemy o młodym pokoleniu? Śledząc media, możemy mieć pewne przesłanki, że nie jest za dobrze. Wirtualny świat konkuruje z rzeczywistym. Przez kilka pozbawionych słońca miesięcy kolorowy ekran smartphone’a i instagramowa rzeka perfekcji wygrywa pewnie z ponurą aurą jak Świątek z Sabalenką. Dzieciaki siedzą w nosami w komórkach, psychiatria dziecięca nie istnieje, za to istnieje znaczenie większa świadomość, że młodzi mocno cierpią, a nazwanych powodów zdaje się być więcej, niż w poprzednim millenium. Hejt, niezdiagnozowane spektrum autyzmu, ADHD, predatorzy seksualni, przemocowi rówieśnicy. Gdzie nie spojrzeć, można tylko załamywać ręce.
Mamy jako rodzice przechlapane, a oglądanie „Euforii” tylko wzmaga to poczucie bezsilności – kto widział serial HBO z Zendayą, ten wie, o co chodzi.
Co więc robić? Ja spędziłam tego lata trochę czasu ze znajomymi, który mają nastoletnie dzieci. Znam te dzieciaki, od kiedy oglądały tylko kreskówki. W sierpniowe długie wieczory siedzieliśmy sobie przy stole z nastolenią już N. do nocy, rozmawiając między innymi o tym, jak ona i jej znajomi przetrwali pandemię. Ileż ona miała ciekawych rzeczy do powiedzenia! I jakie to było pozbawione filtra, który my dorośli, zwykliśmy nakładać na wszystko, żeby przypadkiem ktoś nie pomyślał, że jest nam gorzej, niż wynika z fejsbuka.
A później, 15 października, okazało się, że to w dużej mierze pokolenie N., ci ludzie, którzy przeszli przez szkoły średnie z Czarnkiem jako ministrem, ruszyli z kanap i sprzed laptopów i, pozwolę sobie na mocne słowa, wypieprzyli pchający na nas w stronę autorytaryzmu rząd na bruk.
*
Dlaczego o tym piszę? Bo 25 października miał premierę polski serial, który tak fantastycznie opowiada o młodych ludziach w Polsce, jak chyba dawno nie opowiadała żadna polska produkcja.
Słyszałam o „Absolutnych debiutantach”, gdy byli jeszcze w zdjęciach, bo Agnieszka Holland, o której napisałam książkę, została zaproszona razem z Agnieszką Smoczyńską i Xawerym Żuławskim, by wystąpić w tej produkcji Netflixa w małej, epizodycznej scence. Wtedy wyobrażałam sobie, nie wiedzieć czemu, że ten serial to będzie coś kompletnie innego. Z opisu brzmiało trochę jak polska „Euforia”. Nic, ale to absolutnie nic z tych rzeczy!
Nie dajcie się zwieść temu, że główni bohaterowie, marzący o studiowaniu na filmówce Lena (Martyna Byczkowska, olśnienie) i Niko (Bartłomiej Deklewa, jakby wyszedł prosto z filmu Xaviera Dolana), odgrywają scenki z „Pulp Fiction”. DNA tego serialu nie pochodzi z Hollywoodu, jest na wskroś polskie. Świadomie lub nie autorzy wchodzą w dialog ze „Zdjęciami próbnymi” (1977 rok), które też przecież miały budowę epizodyczną: trzy powiązane ze sobą epizody reżyserowali Agnieszka Holland, Jerzy Domaradzki i Paweł Kędzierski. Anka ze „Zdjęć próbnych” miała kompletnie inne problemy niż Lena z „Absolutnych debiutantów”. W latach siedemdziesiątych w realistyczną opowieść o przeciętnej licealistce musiały być wpisane zarówno nieświadomość własnego ciała, jak i trauma związana z pierwszym stosunkiem seksualnym. W opowieść o sukcesie zawodowym, często była wpisana zdrada ideałów.
Jaką drogę przeszłyśmy indywidualnie my dziewczyny i kobiety, a zbiorowo my – społeczeństwo, pokazują jak na dłoni w „Absolutnych debiutantach” pomysłodawczynie tego rewelacyjnego serialu Kamila Tarabura i Nina Lewandowska (śledźcie te autorki!). Tak, ich Lena jest w spektrum autyzmu, Lena jest też otoczona pokaźną grupą dorosłych (świetne role Anny Krotoskiej, Katarzyny Warnke, Andrzeja Konopki, Piotra Witkowskiego), którzy mają swoje słabości, małe lub większe dramaty, ale są to ludzie, którzy w przeciwieństwie do bliskich Anki ze „Zdjęć próbnych” nie dorastali na zgliszczach powojennej Polski, lecz w już wolnym albo właśnie transformującym się w demokrację kraju, w którym poszerzał się dostęp do informacji i kultury, a zmniejszała przestrzeń propagandy.
Ten serial tak emanuje wolnością, bo jest o pierwszym polskim pokoleniu, które może jej doświadczać na tak wielu poziomach, jak żadne od lat.
Wielki szacunek dla autorek i autorów za dopracowanie każdej z postaci na poziomie psychologicznym (scenariusz pisały Tarabura i Nina Lewandowska), za tempo i nerw opowiadania historii (4 odcinki reżyserowała Kamila Tarabura, 2 odcinki Katarzyna Warzecha), wciągający montaż (Kamil Grzybowski i Alan Zejer), nowatorskie kostiumy (Małgorzata Karpiuk, Justyna Gwizd) i scenografię (Katarzyna Jędrzejczyk, Agnieszka Lepka). No i te kapitalne zdjęcia (Tomasz Naumiuk) nad Bałtykiem!
Zwróćcie przy tym uwagę na elokwencję filmową Tarabury i Lewandowskiej: znajdziecie tu masę inteligentnych odniesień do różnych tytułów polskiego i światowego kina. Znajdziecie opowieść o pokoleniu, które nauczyło się czerpać z doświadczenia poprzedników i nie iść w ślady tych, których te doświadczenia poturbowały i doprowadziły w ślepy zaułek – to na przykład postać Igora,w którą fenomenalnie wciela się Jan Sałasiński.
Igor jest utalentowanym koszykarzem, może awansować do drużyny marzeń, przy czym dokonuje wyboru, który jest, mam taką intuicję, symboliczny dla współczesnych młodych. To wybór, który nie jest na ostrzu noża, bo nasze dzieciaki chyba pojęły coś, co dla nas dwie dekady temu nie było oczywistością: że gdy zamyka się jedna ścieżka, wystarczy się rozejrzeć i wejść w kolejną. Nic nie jest zero-jedynkowe.