No i przyszło Halloween – czas oglądania filmów z dreszczykiem. Nie wiem jak was, ale mnie w kinie największym lękiem napawają obecnie filmy o rodzicielstwie i rodzinach. Siedzę na nich jak na szpilkach, bo operują przerażająco namacalnym strachem: tym o nasze dzieci.
W pierwszym ujęciu „Dziedzictwo. Hereditary” (2018) kamera podgląda pracownię głównej bohaterki, Annie (Toni Collette). Gdzie nie spojrzeć domy „z papieru”: tekturowe modele zapełniają podłogę i stoły. Jedne bez sufitów, inne bez ścian – skonstruowane w ten sposób, żeby można było zajrzeć do wnętrza, gdzie malutkie mebelki dekorują mikroskopijne przestrzenie.
Annie, jak amerykańska artystka Narcissa Thorne, konstruuje miniaturowe wersje miejsc z własnego życia: domów, pokoi, sal przedszkolnych i szpitalnych, i wypełnia je kukiełkami przypominającymi jej bliskich.
Kamera robi zoom. „Wchodzimy” do czyjejś sypialni, a statyczny obrazek niespodziewanie ożywa, rozlega się odgłos pukania do drzwi. Mąż Annie, Steve (Gabriel Byrne) wchodzi do pokoju syna i jakby nigdy nic zaczyna się dialog. Bez żadnego montażu, bez ściemnienia ekranu płynnie rusza akcja filmu.
Jego autor, Ari Aster, jasno daje do zrozumienia, kim są postaci w jego dramacie: ledwie kukłami. Los Annie, Steve’a i dwójki ich dzieci jest przesądzony, nim padnie na planie pierwszy klaps. Od początku jasne jest, że tytułowe „dziedzictwo” nie dotyczy tak naprawdę żadnej paranormalnej klątwy – to rodzina sama w sobie jest tu klątwą. Koszmarnym dziedzictwem są zaś geny, które przekazujemy dzieciom czy tego chcemy czy nie, klisze i kalki zachowań podpatrzone u rodziców i podane kolejnym pokoleniom.
Klockiem, który uruchamia w filmie domino koszmarów, jest śmierć matki Annie, Ellen. Na spotkaniu grupy terapeutycznej dla osób cierpiących po stracie, Annie przyznaje, że nie chciała, żeby Ellen miała kontakt z wnukami: obraz z pozoru zwykłej, szczęśliwej rodziny pęka. Ani przez moment nie mignie na ekranie wóz policyjny, ani karetka. Filmowej intrygi nie będzie usiłował rozwiązać żaden detektyw, ani ksiądz-egzorcysta, choć szybko staje się jasne, że w sprawy są zamieszane postaci, które dawno powinny spoczywać w pokoju.
„Dziedzictwo. Hereditary” to dramat, który z biegiem akcji osuwa się w stronę sennego koszmaru. Ktoś odcina sobie na naszych oczach głowę metalowym kablem, sunąc nim wzdłuż szyi, jak sunie się piłą do drewna wzdłuż pnia; ktoś inny płonie żywcem, łapiąc ogień z przytulnego salonowego kominka. Zwłaszcza ta ostatnia scena to niemalże policzek ironicznie wymierzony we frazesy, które często powtarzamy sobie o naszych rodzinnych domach, o „cieple domowego ogniska”. Chcecie „ciepła domowego ogniska”? „Proszę bardzo, macie domowe ognisko, niech się pali!”.
*
W przypadku „Kafarnaum” (2018) – podróż przez kolejne kręgi piekła reżyserka Nadine Labaki zaczyna od małej brudnej zagraconej kawalerki, w której egzystuje wielodzietna rodzina kilkuletniego Zaina. Kończy zaś na ujęciu Bejrutu z lotu ptaka, co oczywiście symbolizuje, że historii takich, jak ta, którą właśnie zobaczyliśmy, jest o wiele więcej.
Wszyscy aktorzy w filmie Labaki są naturszczykami, a ich codzienność, a właściwie codzienna niedola, niewiele się różni od tej z filmu. Główny bohater „Kafarnaum” Zain Al Rafeea pracował jako tragarz od kiedy skończył dziesięć lat. „Grająca” w filmie jego siostrę Cedra Izam to Syryjka, jedna z setek syryjskich uchodźców w Bejrucie – ją reżyserka znalazła, gdy mała sprzedawała na ulicy gumę do żucia. Yordanos Shifera, filmowa Rahil, schronienie w Bejrucie znalazła po uciecze z Etiopii, a grająca jej synka półtoraroczna dziewczynka Treasure Bankhole to też dziecko uchodźców – rodzice w czasie zdjęć zostali deportowani.
Główna linia fabularna „Kafarnaum” to proces, jaki Zain wytacza rodzicom, oskarżając ich o sprowadzenie go na ten świat, mimo że nie mieli ani nie mają warunków ani chęci do opieki nad dziećmi. Zain nie wie, ile ma lat, bo nikt nie zarejestrował go w urzędzie, gdy się urodził. Jego 11-letnią siostrę rodzice wydają do małżeństwa z trzydziestokilkuletnim mężczyzną w zamian za kilka kurczaków.
Fenomenalne są długie sekwencje, w których reżyserka po prostu podgląda tułaczkę głównego bohatera przez najbiedniejsze zakamarki miasta: osiedle blaszanych ruder naprędce skleconych przez imigrantów; bazar, na którym od frontu handluje się rupieciami z drugiej ręki, a na zapleczu – lipnymi dowodami. Popyt, jak się okazuje, jest nie tylko na papiery, które pozwalają imigrantom osiedlić się w Libanie, ale też fałszywe paszporty uchodźców syryjskich, bo uchodźcom z Syrii, zwłaszcza małoletnim, łatwiej o pomoc, o adopcję, o jakiekolwiek zainteresowanie ze strony organizacji humanitarnych.
W kontekście biblijnym Kafarnaum to nazwa miasta, gdzie Jezus dokonywał cudów, ale nie do tego Kafarnaum odnosi się w tytule swojego filmu Labaki. Kafarnaum to potoczne określenie chaosu, nieładu, ogromnego bałaganu, którego nie da się uporządkować, nagromadzenia na niewielkiej przestrzeni dużej ilości rzeczy. Ten tytuł Labaki miała zaklepany dla projektu jeszcze zanim ruszyły zdjęcia, nawet zanim powstał scenariusz. “C’est un caphernaüm.” [„To jest piekło, to istny chaos”] to były pierwsze słowa, które wypowiedziała reżyserka, kiedy spojrzała na tablicę, na której zapisała tematy, o których chce opowiedzieć w tym filmie.
Po biblijne symbole w swoim rodzinnym horrorze – filmie „Mother!” z 2017 roku – sięgnął Darren Aronosfky.
A co gdyby biblijną figurę Matki Boskiej umieścić w zwykłym domu za miastem? – zapytał reżyser . Co gdyby u jej boku umieścić boską figurę Stwórcy, który daje ludziom słowo będące w stanie budować i niszczyć? Gdyby dać im dziecko? Gdyby to dziecko złożyć w ofierze? Sceny z „poświęcanym” noworodkiem są w „Mother!” prawdopodobnie najbardziej przerażającymi scenami, jaki widziałam kiedykolwiek w kinie.
**
Senną rutynę codzienności postaci granych w „Mother!” przez Jennifer Lawrence i Javiera Bardema w ich cichym domu z dala od ludzi mąci pojawienie się pary tajemniczych przybyszów. Ed Harris zjawia się późnym wieczorem, twierdząc, że był przekonany, że wiejska posiadłość małżeństwa to „bed& breakfast”. Michelle Pfeiffer dołącza do niego o świcie.
Bohaterowie nie noszą tutaj żadnych imion. Harris przedstawiony jest po prostu w napisach końcowych jako „mężczyzna”, Pfeiffer jako „kobieta”, Lawrence jako „matka”, Bardem jako „on”.
Konwencja jest niby realistyczna. Bardem otwiera przed obcymi ludźmi drzwi z nudów: jest cierpiącym na blokadę twórczą pisarzem i liczy, że egzotyczne małżeństwo pomoże mu przezwyciężyć stupor. Ale sprawy szybko obierają inny kierunek. Aroganccy goście czują się jak u siebie: a to przypadkiem stłuką drogocenne szkło, to zostawią w pralce niewysuszone ciuchy…
To, że Harris i Pfeiffer to tak naprawdę ty i ja, i wszyscy, których znamy, a którzy dzień w dzień, decyzja za decyzją dokładają swoją cegiełkę do opłakanej przyszłości pokoleń, które przyjdą po nas, staje się jasne bardzo szybko.
– Mało kto potrafi sobie wyobrazić – Darren Aronofsky tłumaczył na łamach magazynu „Time” – czym jest pożar lasów tropikalnych. Każdy przeżył za to wizytę gości, która przeciągnęła się o kilka dni za długo. Każdy potrafi sobie wyobrazić, jak to jest, gdy ten przeciągający wizytę w twoim domu gość zgasi ci papierosa na dywanie i wypali w nim dziurę, po czym bezczelnie stwierdzi, że to właściwie nic takiego.
Gatunek ludzki jako pensjonariusze domu za miastem, którzy z arogancją przyjmują gościnność naszej planety? Postać Jennifer Lawrence jako matka natura, która może jedynie niemo znosić kolejne etapy zniszczenia? I wreszcie bohater, w którego wciela się Bardem jako patriarchalna, boska figura wieszcza, który troszczy się tylko o siebie i swoich wiernych. Jakże to bardzo w punkt i na temat. „Mother!” to wciąż horror, przy oglądaniu którego mam największe dreszcze.
No Comment! Be the first one.